Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - W połowie drogi

W POŁOWIE DROGI



    Kochać kogoś to wielkie szczęście. Poślubić kogoś, to zawrzeć kontrakt. Ta część mojej osoby, która kochała Essie, kochała ją całym sercem i kiedy występowały nawroty choroby, pogrążała się w bólu i przerażeniu, gdy zaś Essie wracała do zdrowia, napawało ją to ogromną radością. Wielokrotnie miałem sposobność doświadczyć obu tych stanów. Przed moim powrotem Essie dwa razy zmarła na stole operacyjnym; śmierć nastąpiła jeszcze raz, dwanaście dni później, podczas kolejnej operacji. Wtedy to doprowadzono ją do stanu śmierci klinicznej celowo. Wstrzymano akcję serca i oddech, utrzymując przy życiu jedynie mózg. I przy każdej reanimacji sama myśl, że będzie żyła, napawała mnie przerażeniem, ponieważ oznaczało to, że może umrzeć ponownie, a ja tego już nie przetrzymam. Ale powoli, z trudem, zaczęła przybierać na wadze i Wilma powiedziała mi, że sprawy przyjęły pomyślny obrót - to tak jak w statku Heechów, kiedy w połowie drogi zaczynają się żarzyć spirale i już wiesz, że przeżyjesz podróż. Przez cały ten czas, tydzień za tygodniem, obijałem się po domu aby być w pobliżu, gdyby Essie chciała mnie zobaczyć.
    Przez cały czas łącząca nas więź drażniła tę część mojej osoby, która wzięła z nią ślub i która teraz pragnęła, bym znowu był wolny.
    Jak to wytłumaczyć? Stwarzało to dobrą okazję do poczucia winy, a jak mi wielokrotnie uświadamiał psychoanalityczny program, byłem bardzo podatny na poczucie winy. I kiedy odwiedzałem Essie, która wyglądała jak mumia, serce przepełniała mi radość i troska, a poczucie winy i oburzenia ściskało mnie za gardło. Oddałbym życie, żeby wyzdrowiała. Nie wydawało się to jednak praktyczne, albo przynajmniej nie widziałem żadnego sensu w tego typu układzie i wówczas ta druga, przepełniona winą i wrogością część mojej osoby chciała być wolna, by móc rozmyślać o utraconej Klarze i sposobie, w jaki ją odnaleźć.
    Stan Essie stale się jednak polepszał. Naprawdę. I to szybko. Zapadnięte worki pod oczyma wypełniały się i zostały tylko sińce. Z jej nozdrzy zniknęły sondy. Jadła za dwóch. Na moich oczach przybierała na wadze, piersi powoli się wypełniały, biodra na nowo zaczynały mnie podniecać.
    - Moje gratulacje - powiedziałem Wilmie Liederman, kiedy dopadłem ją, gdy szła odwiedzić swoją pacjentkę.
    - Tak, następuje poprawa - odrzekła szorstko.
    - Nie za bardzo mi się podoba sposób, w jaki to ujęłaś - zwróciłem jej uwagę. - Czy coś jest nie tak?
    - Naprawdę nic takiego, Robin - złagodniała. - Wszystkie badania są w porządku. Tyle tylko, że bardzo jej spieszno.
    - To chyba dobrze, co?
    - W pewnym sensie tak. A teraz - dodała - muszę już iść do pacjentki. Jej stan z każdym dniem będzie się poprawiał i być może za jakieś dwa tygodnie wróci do zdrowia. - Cóż za wspaniała wiadomość. Ale z jaką niechęcią ją przyjąłem.
    Przez wszystkie te tygodnie coś wisiało nade mną. Może przeznaczenie? Tak jakby stary Peter Herter szantażował świat, który bezbronny stoi przed nim otworem. Czy też jakby Heechowie się obruszyli na wieść o wtargnięciu przez nas do ich skomplikowanego prywatnego świata. Czasami wyglądało to jak dary z nieba - nowe technologie, nowe nadzieje i nowe cuda, które można badać i eksploatować. Ktoś mógłby pomyśleć, że odróżniałem nadzieje od dręczących mnie niepokojów. Nic biedniejszego. Jedne i drugie cholernie mnie przerażały. Jak bowiem uświadamiał mi staruszek Sigfrid, miałem skłonność nie tylko do poczucia winy, lecz również i obaw.
    A skoro już o tym mowa dręczyły mnie jeszcze inne sprawy. Nie tylko Essie. Gdy człowiek osiąga pewien wiek, ma - moim zdaniem - prawo oczekiwać stabilności w niektórych sferach swego życia. W jakich na przykład? Na przykład w kwestii pieniędzy. Zawsze miałem ich w bród, a teraz program prawny zaczął mi mówić, że muszę liczyć się z każdym groszem.
    - Przecież obiecałem Hansonowi Boverowi milion gotówką - zaoponowałem. - I mam zamiar dotrzymać słowa. Sprzedaj część akcji.
    - Już sprzedałem, Robin. - Nie był zły. Zaprogramowano go w ten sposób, by nie mógł się złościć. Potrafił jednak być wredny i taki właśnie był w tej chwili.
    - To sprzedaj więcej. A których najlepiej się pozbyć?
    - Teraz nie ma to znaczenia. Akcje kopalni pożywienia poleciały w dół ze względu na pożar. Fermy rybne po stracie narybku łososia nie stanęły jeszcze na nogi. Za jakiś miesiąc lub dwa...
    - Za jakiś miesiąc lub dwa pieniądze nie będą mi już potrzebne. Sprzedawaj. - I kiedy go wyłączyłem i wywołałem Bovera, by się dowiedzieć, gdzie mam mu przesłać ten milion, Bover wydawał się zdziwiony.
    - W świetle poczynań Korporacji Gateway - zauważył - wydawało mi się, że zerwał pan nasze porozumienie.
    - Umowa jest umową - odpowiedziałem. - Możemy machnąć ręką na stronę prawną przedsięwzięcia. Nie ma większego znaczenia w momencie, gdy Gateway wykupiła mnie prawem pierwokupu.
    Zrobił się od razu podejrzliwy. Jak to jest, że ludzie stają się wobec mnie podejrzliwi, kiedy mi nawet przez głowę nie przejdzie ich oszukiwać?
    - Dlaczego chce pan pominąć stronę prawną przedsięwzięcia? - zapytał w podnieceniu, drapiąc się po czubku głowy. Czyżby znowu była opalona?
    - Wcale nie chcę - odpowiedziałem. - Nie jest to już istotne. Jak tylko się wycofasz, Gateway zrobi to samo w stosunku do mnie.
    Obok zachmurzonej twarzy Bovera pojawił się program mojej sekretarki. Wyglądała jak anioł stróż z komiksu szepczący coś do ucha Boverowi, ale to co mówiła, w rzeczywistości było przeznaczone dla mnie.
    - Zostało sześćdziesiąt sekund do ostrzeżenia pana Herter - przypomniała.
    Zupełnie zapomniałem, że stary Herter dał nam kolejne ze swych czterogodzinnych ostrzeżeń.
    - Najwyższy czas zabezpieczyć się przed następnym ciosem Petera Hertera - rzuciłem Boverowi i przerwałem łączność. Było mi zupełnie obojętne, czy on o tym pamięta, po prostu chciałem zakończyć rozmowę. To ładnie ze strony Petera, czy raczej dobrze świadczyło o jego zdyscyplinowaniu, że za każdym razem nas ostrzegał, a dopiero potem z niezwykłą punktualnością przystępował do działania. Miało to jednak większe znaczenie dla pilotów i kierowców, niż takich jak ja domatorów.
    Była jeszcze Essie. Zajrzałem do niej, by się upewnić, czy w tym momencie przypadkiem jej nie myją albo karmią. Ale nie - spała. Spała całkiem zwyczajnie, lekko pochrapując, a jej ciemnozłote włosy leżały rozsypane na poduszce. Kiedy wracałem, by usiąść w wygodnym fotelu przed ekranem, poczułem obecność Petera w moim mózgu.
    Stałem się niemal ekspertem od ingerencji w ludzkie umysły. Nie była to żadna nadzwyczajna umiejętność. W ciągu ponad dziesięciu lat, odkąd ten głupi smarkacz Wan zaczął podróże do Fabryki Pożywienia, zdobyła ją cała ludzka rasa. Jego ingerencje były najgorsze, ponieważ trwały tak długo i ponieważ uczestniczyliśmy w jego snach. Sny mają ogromną potęgę - są czymś w rodzaju eksplozji szaleństwa. Natomiast lekki wstrząs, którego doznaliśmy od Janine Herter, w porównaniu z tym to betka; dokładnie dwuminutowe dawki, jakimi częstował nas Peter Herter, nie były niczym gorszym niż światła na skrzyżowaniu - zatrzymujesz się na minutę i niecierpliwie czekasz aż się zmienią, a potem jedziesz dalej. Od Petera przychodziły jego własne uczucia - czasami skurcze żołądka wywołane wiekiem, czasami głód lub pragnienie, a raz nawet wygasające wściekłe pożądanie starego samotnego człowieka. Kiedy usiadłem, starałem sobie uzmysłowić, że to nic takiego, że to co najwyżej uczucie, jakby człowiekowi lekko kręciło się w głowie, kiedy zrobił za dużo skłonów. Jak potem wstaje, musi minąć chwila zanim mu to przejdzie. Ale tym razem nie przechodziło. Czułem, że widzę jakby przez mgłę, jakbym patrzył dwoma parami oczu naraz. Odczuwałem też niewysłowioną wściekłość i smutek starego człowieka, ale pozbawioną słów. Jakby szmer, jakby szept, którego zbyt dokładnie nie słyszałem.
    Uczucie to nie ustawało. Mgła przed oczyma zgęstniała. Stałem się odrętwiały i zacząłem prawie majaczyć. Tymi drugimi oczyma, które nie widziały ostro ani wyraźnie, zacząłem dostrzegać rzeczy, jakich nigdy w życiu nie widziałem. Nic rzeczywistego - jakieś fantastyczne kształty. Pojawiały się kobiety z dziobami jak drapieżne ptaki. Pod zamkniętymi powiekami przetaczały mi się olbrzymie błyszczące, metalowe straszydła - zjawy i mary.
    Dwuminutowe ostrzeżenie wymknęło się jakby spod kontroli. Sukinsyn musiał zasnąć w kokonie. Bogu dzięki, że starzy ludzie cierpią na bezsenność. Na szczęście nie trwało to osiem godzin, tylko niewiele ponad godzinę.
    Ale i tak było to ponad sześćdziesiąt bardzo nieprzyjemnych minut. Kiedy tylko poczułem, że niechciane sny bez śladu odpływają z mojej głowy i zorientowałem się, że nie zostało po nich ani śladu, natychmiast pobiegłem do pokoju Essie. Nie spała, siedziała oparta o poduszki.
    - Wszystko w porządku - powiedziała od razu. - Zupełnie miły sen, przyjemniejszy niż mój własny.
    - Zabiję tego sukinsyna!
    - To niezbyt praktyczny pomysł - Essie pokręciła głową, uśmiechając się do mnie.
    Faktycznie, może nie za bardzo. Ale jak tylko upewniłem się, że z Essie wszystko w porządku, wezwałem Alberta Einsteina.
    - Chcę się ciebie poradzić. Czy można w jakiś sposób powstrzymać Petera Hertera? Podrapał się po nosie.
    - Masz pewnie na myśli jakieś działanie natychmiastowe. Nie, Robin, jak na razie nie dysponujemy takimi środkami.
    - Ta odpowiedź mnie nie zadowala. Na pewno można coś wykombinować.
    - Naturalnie, ale chyba rozmawiasz nie z tym programem, co trzeba - odrzekł powoli - Być może dałoby się znaleźć jakieś środki pośrednie. O ile rozumiem, spieracie się o pewne kwestie prawne. Gdybyś te sprawy rozwiązał, może udałoby się zadośćuczynić żądaniom i Hertera i tym samym położyć temu kres.
    - Do diabła! Już próbowałem. Jest akurat na odwrót! Jeśliby mi się udało powstrzymać Hertera, może mógłbym przekonać Korporację Gateway, żeby mi oddali z powrotem kontrolę nad tym przedsięwzięciem. A on tutaj wpieprza się ludziom w ich myśli! Chcę z tym wreszcie skończyć! Czy nie można nadać jakichś zakłóceń? Albert ssał fajkę.
    - Raczej nie - odezwał się w końcu. - Ja nie mam motywacji do działania w tym kierunku. To mnie zaskoczyło.
    - Nie pamiętasz, co to za uczucie?
    - Robin - odezwał się cierpliwie. - Ja nic nie czuję. Musisz pamiętać, że jestem tylko programem komputerowym. I brak mi kompetencji, by dyskutować na temat natury sygnałów nadchodzących od pana Hertera. Może bardziej pomocny okazałby się tutaj twój program psychoanalityczny. Analitycznie wiem, co się zdarzyło - mam wszystkie pomiary występującego promieniowania. Doświadczalnie nie odczułem nic. Inteligencje maszyn nie odbierają tej emisji. Każda istota ludzka coś odczuła. Wiem, bo mamy raporty na ten temat. Są również dowody na to, że niepokój nie ominął także ssaków o większej pojemności mózgu, to znaczy naczelnych, delfinów i słoni.
    Może odebrały je także i inne ssaki, choć dowody na to są znikome. Ale ja bezpośrednio tego nie doświadczyłem... A jeśli chodzi o emisję fal zakłócających, to owszem, być może coś takiego dałoby się zrobić.
    Ale jaki byłby efekt? Pamiętaj, Robin, że sygnał interferujący zostałby wysłany z jakiegoś miejsca położonego niedaleko stąd na odległość nie większą niż dwadzieścia pięć dni świetlnych. Jeśli pan Herter może wywołać jakiś niepokój, to jakie byłyby skutki przypadkowego sygnału nadanego z tak bliska?
    - Chyba opłakane.
    - Naturalnie. A pewnie nawet gorsze, niż przypuszczasz, ale tego nie można stwierdzić bez przeprowadzenia odpowiednich doświadczeń. Przedmiotem tych eksperymentów musiałyby być istoty ludzkie, a ja takich doświadczeń prowadzić nie mogę.
    - Na pewno nie możesz - odezwał się za moimi plecami pełen dumy głos Essie. - Ja to chyba wiem najlepiej.
    Podeszła od tyłu bezszelestnie, na bosaka po grubym dywanie. Miała na sobie długi, zapięty pod szyję szlafrok aż do kostek, włosy schowane pod turbanem.
    - Essie, do diabła, dlaczego wstałaś?
    - W moim łóżku zrobiło się stanowczo za nudno, zwłaszcza kiedy jestem w nim sama - powiedziała tarmosząc mnie palcem za ucho. - Czy masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? Bo jeśli mnie zaprosisz, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby dzisiaj znaleźć się w twoim łóżku.
    - Ale... - wykrztusiłem. I jeszcze - Essie...
    Chciałem także dodać : „Nie powinnaś tego jeszcze robić" albo „w każdym razie nie w obecności komputera", ale nie dała mi czasu, bym się zdecydował na którąś z tych formułek. Przytuliła się pocierając swym policzkiem o mój, być może po to, abym poczuł, że znowu jest okrągły i pełny.
    - Robin - zaczęła pogodnie. - Czuję się znacznie lepiej, niż mógłbyś się spodziewać. Spytaj lekarza. Powie ci, jak szybko się wszystko zagoiło. - Przekręciła głowę, żeby mnie pocałować i dodała: - Przez najbliższych parę godzin chciałabym pozałatwiać swoje różne sprawy. Możesz więc sobie porozmawiać z komputerem. Jestem pewna, że Albert ma ci wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia. Czyż nie tak, Albert?
    - Naturalnie, proszę pani - przyznał jej rację, wesoło wydmuchując dym z fajki.
    - A zatem jesteśmy umówieni - poklepała mnie po policzku i odwróciła się. Muszę przyznać, że kiedy odchodziła z powrotem do swego pokoju, wcale nie sprawiała wrażenia chorej. Szlafrok nie był obcisły, ale dostatecznie dopasowany - miała naprawdę wspaniałe kształty. Trudno mi było uwierzyć, że warstwy bandaży po lewej stronie ciała zniknęły, ale nic nie wskazywało na ich obecność.
    Program naukowy odchrząknął za moimi plecami. Odwróciłem się, a on z rozjaśnionym spojrzeniem pykał z fajki.
    - Twoja żona wygląda świetnie - stwierdził kiwając głową z powagą.
    - Czasami się zastanawiam, do jakiego stopnia jesteś antropomorficzny. No dobra. Co ciekawego masz mi do przekazania?
    - A co byś chciał usłyszeć? Czy mam mówić dalej na temat Petera Hertera? Są też inne możliwości, na przykład rozwiązanie aborcyjne. To znaczy, odsuwając na bok komplikacje prawne, można by było polecić komputerowi pokładowemu znanemu jako Vera, by wysadził w powietrze zbiorniki paliwa na statku orbitalnym.
    - I co jeszcze? Zniszczylibyśmy największy skarb, jaki kiedykolwiek został odnaleziony.
    - To prawda. A nawet gorzej. Szansa na to, że wybuch zewnętrzny zniszczy wykorzystywaną przez Hertera instalację, jest znikoma. Może go tylko rozjuszyć. Albo na dobre tam uwięzić, żeby do końca życia robił, co mu się żywnie podoba.
    - Daj już sobie z tym spokój. Czy naprawdę nie masz dla mnie żadnych dobrych wiadomości?
    - A i owszem - uśmiechnął się. - Odnaleźliśmy nasz kamień z Rosetty. - Albert zmalał, aż stał się zanikającym błyskiem kolorowych światełek i zniknął. - Widzisz właśnie początek książki - wyjaśnił, kiedy na jego miejscu pojawiła się rozświetlona fioletowawa masa w kształcie wrzeciona.
    - Nic tu nie ma!
    - Jeszcze nie zacząłem - wyjaśnił. Kształt był wyższy niż ja, o grubości mniej więcej równej połowie mojej wysokości. Zaczął się przesuwać przed moimi oczami. Kolor wyblakł, aż stał się całkowicie przezroczysty, a potem w środku pojawiła się jedna, dwie, trzy kropki. Były to punkty jasnoczerwonego światła, które się rozwinęło w spiralę. Rozległ się ponury, szemrzący odgłos, jakby telemetrii, czy też coś, co przypominało nagłośniony jazgot w małpim gaju. Wtedy obraz znieruchomiał i urwał się głos.
    - Specjalnie się w tym momencie zatrzymałem - zaczął Albert. - Możliwe, że te dźwięki to język, ale nie udało mi się jeszcze wydzielić z niego jednostek semantycznych. Co do „tekstu" nie ma wątpliwości. To te sto trzydzieści siedem punktów światła. A teraz patrz uważnie, puszczę ci jeszcze kawałek.
    Spirala stu trzydziestu siedmiu malutkich gwiazdek podwoiła się. Kolejny zwój kropek podniósł się ze swojego pierwotnego miejsca i poszybował ku górze wrzeciona, gdzie bezgłośnie zawisnął. Znowu rozległ się pomruk mowy i pierwotna spirala rozszerzyła się, a każda z kropek naszkicowała własną spiralę. Na koniec powstała jedna duża spirala złożona ze 137 mniejszych, a każdą z nich tworzyło 137 punkcików. Następnie cały czerwony wzór zrobił się pomarańczowy i zastygł.
    - Nie umiem liczyć tak dużych liczb, ale wydaje mi się, że to mniej więcej tyle co 137 razy 137. Czy tak?
    - Racja. 137 do kwadratu daje razem 18 769 punkcików. A teraz patrz.
    Krótkie zielone linie poprzecinały spiralę na dziesięć segmentów. Jeden z fragmentów poruszył się, opadł na dół wrzeciona i na powrót stał się czerwony.
    - Nie daje to dokładnie jednej dziesiątej tej liczby - powiedział Albert. - Jeśli dobrze policzysz okaże się, że na dole znajduje się teraz 1840 punktów. Idźmy dalej. - Po raz kolejny środkowy kształt zmienił barwę, tym razem stał się żółty. - Przyjrzyj się tej figurze u góry. - Spojrzałem dokładniej i zauważyłem, że pierwsza kropka zrobiła się pomarańczowa, a trzecia żółta. Następnie środkowy kształt obrócił się na osi pionowej i wyłoniła się z niego trójwymiarowa kolumna spirali.
    - W środkowej figurze całkowita liczba kropek wynosi w tej chwili 137 do sześcianu. Ponieważ robi się to teraz znacznie nudniejsze, puszczę ci to bardzo szybko - zauważył uprzejmie.
    Tak też zrobił. Kropki fruwające po ekranie układały się w różne kształty, oddzielały od siebie i kolejno zmieniały kolor od żółtego do jasnozielonego, od jasnozielonego do ciemnozielonego, następnie do akwamaryny i niebieskiego, potem raz jeszcze przebiegały całą gamę barwną i jeszcze raz.
    - Widzisz? Mamy teraz trzy liczby. W środku 137. Na dole 1840. A na górze 13718, co daje mniej więcej tyle samo, co dziesięć do trzydziestej ósmej na górze. Albo, gdybyśmy chcieli to ustawić po kolei - mamy trzy liczby bezwymiarowe; stałą struktury subtelnej, stosunek protonu do elektronu oraz liczbę cząstek we wszechświecie. To co usłyszałeś przed chwilą, to krótki wykład na temat teorii cząstek wygłoszony przez nauczyciela Heechów.
    - O Boże!
    - Właśnie tak - Albert promieniejąc zjawił się ponownie na ekranie.
    - Albert! Czy to znaczy, że możemy odczytać wszystkie wachlarze modlitewne?
    - Chyba tylko te najmniej skomplikowane - zrzedła mu mina. - Ten był akurat najłatwiejszy. Ale teraz już wszystko wydaje się całkiem proste. Odczytujemy każdy wachlarz po kolei, nagrywamy go, szukamy możliwych odniesień. Tworzymy różne semantyczne założenia i testujemy je w jak największej liczbie kontekstów. Na pewno nam się uda, ale trochę to może potrwać.
    - Nie chcę, żeby to długo trwało - warknąłem.
    - Naturalnie, Robin, ale najpierw trzeba każdy wachlarz umiejscowić, odczytać, nagrać i zakodować, żeby maszyna mogła przeprowadzić różne porównania. A potem...
    - Nie chcę tego słyszeć - odpowiedziałem. - Zrób, co trzeba. O co znów chodzi? Zmienił się na twarzy.
    - To kwestia funduszy - powiedział przepraszająco.
    - Potrzeba nam wielu godzin pracy komputera.
    - Zrób, ile tylko się da. Każę Mortonowi sprzedać trochę akcji. Masz coś jeszcze?
    - Tym razem coś miłego - uśmiechnął się i znowu zaczął się kurczyć, aż w rogu ekranu pozstała tylko mała twarz. Na środku pojawiły się barwy, które zlewając się uformowały pulpit kontrolny Heechów. Na pięciu z dziesięciu płycin utworzył się wzór. Pozostałe były puste.
    - Wiesz, co to jest, Robin? To syntetyczny wykaz lotów, które dotarły z Gateway do Nieba Heechów. Jak widzisz, we wszystkich siedmiu przypadkach wzór jest identyczny. Inne wzory się różnią, ale słuszne wydaje się założenie, że te różnice nie są bezpośrednio związane z ustawieniem kursu.
    - O czym ty mówisz? - Zaskoczył mnie. Zdałem sobie sprawę, że drżę. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że ustawiając kurs według tego wzoru moglibyśmy dotrzeć do Nieba Heechów?
    - Na dziewięćdziesiąt pięć procent - skinął głową.
    - Znalazłem już trzy statki, które przyjmą to ustawienie, dwa na Gateway i jeden na księżycu.
    Włożyłem sweter i przeszedłem się w kierunku wody. Nie byłem w stanie już go więcej słychać.
    Spryskiwaczki mocno zrosiły trawnik. Zrzuciłem buty, żeby poczuć wilgotną, mięciusieńką trawę i przyglądając się, jak kilku chłopców koło wybrzeża Nyack łapie na błyszczyk okonie pomyślałem sobie, że kupiłem to wszystko ryzykując życie na Gateway. I na dodatek opłaciłem życiem Klary.
    I wówczas zadałem sobie pytanie, czy chcę to wszystko postawić na szalę i raz jeszcze zaryzykować życie?
    Tak naprawdę nie była to kwestia „chcenia" czy „niechcenia". Gdyby jeden z tych statków miał polecieć do Nieba Heechów, a mnie udałoby się wsiąść czy choćby przemycić na pokład, tobym poleciał.
    Ocaliła mnie trzeźwość umysłu, bo mimo wszystko doszedłem do wniosku, że nie mogę. Nie w moim wieku. A w każdym razie w sytuacji, kiedy Korporacja Gateway ma taki a nie inny do mnie stosunek. A co najważniejsze, nie wystarczyłoby mi czasu. Asteroid Gateway wchodzi na orbitę prawie pod kątem prostym do ekliptyki. Z Ziemi to bardzo męcząca podróż. Po krzywej Hohmana trwa mniej więcej dwadzieścia miesięcy, albo i dłużej. Przy wymuszonym przyspieszeniu - ponad sześć. Za sześć miesięcy statki te będą tam i z powrotem.
    O ile oczywiście powrócą.
    Kiedy to sobie uświadomiłem, prawie poczułem ulgę, ponieważ nadal trawiło mnie bolesne, gryzące poczucie straty.
    Sigfrid von Psych nigdy nie powiedział mi, jak pozbyć się uczucia ambiwalencji (czy winy). Powiedział mi tylko, jak sobie z nim poradzić. Jedyne rozwiązanie, to pozwolić mu się uzewnętrznić (tak twierdził). Wtedy przynajmniej nie będzie człowieka paraliżować. Więc czekając aż dręczące mnie poczucie ambiwalencji wypali się do cna, poszedłem sobie wzdłuż brzegu, ciesząc się przyjemnym powietrzem pod kopułą, z dumą spoglądając na dom, w którym mieszkałem i na skrzydło, w którym przebywała moja ukochana żona, od dłuższego już czasu darzona przeze mnie platonicznym uczuciem. Miałem nadzieję, że nabiera sił i odpoczywa. Taksówka dwukrotnie przywiozła kogoś ze stacji metra. Były to kobiety. Teraz też taksówka zatrzymała się i wysadziła mężczyznę, który zaczął niepewnie rozglądać się wokół, gdy tymczasem pojazd zawrócił i pospiesznie odjechał po następnego klienta. Nie przypuszczałem, że może to być ktoś do Essie, a sam też nie spodziewałem się nikogo, w każdym razie kogoś, kim nie mogła by się zająć Harriet. Zaskoczyło mnie więc, kiedy obrotowy głośnik pod okapem domu zakręcił się wokół, skierował ku mnie, a głos Harriet zawołał:
    - Robin, jest tu do ciebie niejaki pan Haagenbusch. Wydaje mi się, że powinieneś się z nim zobaczyć.
    To było zupełnie nie w stylu Harriet. Ale przeważnie się nie myliła. Przeszedłem więc przez trawnik, wytarłem gołe stopy pod werandą i zaprosiłem nieznajomego do gabinetu. Był to niebrzydki okaz starego gatunku, z różową łysiną, eleganckimi siwymi bokobrodami i precyzyjnym amerykańskim akcentem - zupełnie nie takim, jaki mają rodowici mieszkańcy Stanów.
    - Bardzo dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, panie Broadhead - zaczął i wręczył mi wizytówkę, na której było napisane: Herr Doktor Advokat Wm. J. Haagenbusch. - Jestem adwokatem Petera Hertera - powiedział. - Dzisiaj rano przyleciałem z Frankfurtu, ponieważ chcę zawrzeć z panem umowę.
    Cóż za oryginał, pomyślałem sobie. Żeby osobiście fatygować się w interesach! Ale skoro Harriet chciała, żebym się spotkał z tym starym grzybem, musiała to pewnie obgadać ze swoim programem prawniczym.
    - O jaką umowę chodzi? - spytałem więc.
    Czekał, aż go zaproszę, żeby usiadł. Tak też zrobiłem. Spodziewał się pewnie, że zamówię także kawę czy koniak dla nas obydwu, ale na to nie miałem już większej ochoty. Zdjął czarne skórzane rękawiczki.
    - Mój klient żąda 250 milionów dolarów, które należy wpłacić na specjalne konto - zaczął, spoglądając na swoje wypielęgnowane paznokcie. - Domaga się również pełnej nietykalności. Taką zakodowaną wiadomość otrzymałem wczoraj.
    - Haagenbusch, na Boga, po co pan mnie o tym mówi? Nie mam takiej forsy - roześmiałem się głośno.
    - Owszem, pan nie ma - przyznał. - Pan nie ma nic oprócz inwestycji w syndykacie Herter-Hall oraz w akcjach ferm rybnych. Posiada pan poza tym kilka domów oraz trochę rzeczy osobistych. Myślę, że mógłby pan zebrać sześć czy siedem milionów, nie licząc pieniędzy zainwestowanych w Herter-Hall. A kto wie, ile to mogłoby być warte, jeśli się weźmie pod uwagę wszystkie okoliczności.
    Oparłem się wygodnie przyglądając się mu ciekawie.
    - Musiał pan dokładnie sprawdzić, skoro wie pan, że się pozbyłem udziałów w turystyce. Tyle że zapomniał pan o kopalniach pożywienia.
    - Nie wydaje mi się. O ile rozumiem, panie Broadhead, akcje te zostały sprzedane dziś po południu.
    To wcale nie jest zabawne, że ktoś wie więcej na temat mojej sytuacji finansowej niż ja sam. A więc Morton i to musiał sprzedać! W tej chwili nie miałem czasu się zastanawiać, co to faktycznie oznacza, ponieważ Haagenbusch gładząc się po bokobrodach ciągnął dalej:
    - Sytuacja przedstawia się następująco. Uświadomiłem mojemu klientowi, że kontrakt zawarty pod przymusem nie ma mocy prawnej. Nie liczy już zatem na załatwienie swojej sprawy przez porozumienie z Korporacją Gateway, czy też z pańskim syndykatem. Za to otrzymałem nowe instrukcje - należy natychmiast zgromadzić wymienioną przeze mnie sumę, złożyć ją na tajnych kontach bankowych na jego nazwisko i przekazać mu ją, kiedy powróci, jeśli w ogóle powróci.
    - Tym z Gateway nie spodoba się, że ktoś chce ich szantażować - zauważyłem. - Tyle że, oczywiście, mogą nie mieć wyboru.
    - Faktycznie nie mają - przyznał. - Jedyny szkopuł, że plan Hertera nie ma szans powodzenia. Jestem pewien, że wypłacą mu te pieniądze, ale za to moje rozmowy będą podsłuchiwane, a biuro naszpikowane mikrofonami. Ministerstwo sprawiedliwości każdego kraju - uczestnika traktatu Gateway wystąpi z aktem oskarżenia, jak tylko pan Herter wróci. Nie mam ochoty figurować w tych oskarżeniach jako wspólnik. A wiem, że tak się stanie. Odnajdą pieniądze i je zabiorą. Unieważnią poprzedni kontrakt pana Hertera, ponieważ się z niego nie wywiązał. I wsadzą go do więzienia, żeby tylko jego!
    - Znalazł się pan w trudnej sytuacji, panie Haagenbusch - stwierdziłem.
    Odkaszlnął sucho. Wcale nie było mu do śmiechu. Przez chwilę gładził bokobrody, aż w końcu wybuchnął;
    - Pan nie ma pojęcia, jak to wygląda! Co dzień przesyła długaśne zakodowane polecenia: „Masz żądać tego, zagwarantować tamto, czynię cię osobiście odpowiedzialnym za owo!" Ja wysyłam odpowiedź, która dociera tam za dwadzieścia pięć dni, a przez ten czas on przez pięćdziesiąt dni przesyła mi nowe polecenia. Błądzi myślami w obłokach - a na dodatek beszta mnie i grozi! Nie ma dobrego charakteru, no i nie jest młody. Pewnie umrze, zanim będzie mógł odebrać te pieniądze. A może zresztą dożyje?
    - Dlaczego pan z nim nie zerwie?
    - Zrobiłbym to, gdybym mógł. Ale jeśli z nim zerwę, to co? Już nikt nie stanie po jego stronie. I co wtedy zrobi, panie Broadhead? Poza tym - wzruszył ramionami - to mój stary przyjaciel. Chodził do szkoły z moim ojcem. Nie mogę go tak po prostu zostawić. Ale też nie mogę zrobić tego, o co prosi. A może pan mógłby? Naturalnie nie dając mu ćwierć miliarda dolarów, bo pan nigdy takich pieniędzy nie miał. Ale może pan dopuścić go do spółki na równorzędnych prawach. Wydaje mi się, że... Pewnie by na coś takiego przystał.
    - Ale ja już... - urwałem. Jeśli nie wiedział, że zdążyłem oddać połowę moich udziałów Boverowi, nie zamierzałem mu tego mówić. - A skąd pewność, że ja nie zerwę kontraktu?
    - Taka możliwość zawsze istnieje - wzruszył ramionami. - Ale mam wrażenie, że pan by tego nie zrobił. Dla niego jest pan symbolem i chyba by panu zaufał. Zdaje się, że wiem, o co mu w tym wszystkim chodzi. Po prostu chciałby żyć tak jak pan.
    - Nie oczekuję, że się pan natychmiast zgodzi - powiedział wstając. - Zostały mi jeszcze jakieś dwadzieścia cztery godziny, zanim będę musiał dać odpowiedź panu Herterowi. Proszę się nad tym zastanowić. Wrócimy do naszej rozmowy jutro.
    Uścisnąłem mu rękę, poleciłem Harriet, żeby mu zamówiła taksówkę i poczekałem razem z nim na podjeździe, aż przyjechała. Gdy wsiadł natychmiast ruszyła niknąc we wczesnym zmierzchu.
    Kiedy wróciłem do pokoju, Essie stała przy oknie wpatrując się w światła na Morzu Tappajskim. I wtedy zorientowałem się, kim byli dzisiejsi goście. Jednym musiała być fryzjerka. Ciemna kaskada włosów, najprawdziwsza pod słońcem, znowu spływała aż do pasa, i kiedy Essie się odwróciła, by się do mnie uśmiechnąć, była to ta sama kobieta, która wiele tygodni temu wyjechała do Arizony.
    - Tak długo rozmawiałeś z tym liliputem - stwierdziła. - Musisz być głodny.
    Przyglądała mi się przez chwilę, po czym się roześmiała. Pytania, które chodziły mi po głowie, najwyraźniej były wypisane na mojej twarzy, bo na nie odpowiedziała:
    - Po pierwsze, kolacja gotowa. Przygotowałyśmy coś lekkiego, co można zjeść o każdej porze. Po drugie, nasz pokój jest przygotowany, o ile zechcesz mi tam towarzyszyć. I po trzecie - tak, Robin. Wilma zapewniła mnie, że z tym wszystkim jest już w porządku. Czuję się znacznie lepiej, niż myślisz, kochanie.
    - To prawda, że wyglądasz wspaniale - odparłem i musiałem się uśmiechnąć, bo ściągnęła swe blade, doskonale zarysowane brwi.
    - Czy bawi cię widok pełnej pożądania żony? - spytała.
    - Ależ nie, to zupełnie nie o to chodzi - odparłem obejmując ją. - Właśnie przed chwilą zastanawiałem się, dlaczego ktoś chciałby żyć tak jak ja. Teraz już wiem!
    No i cóż. Kochaliśmy się jakby na próbę i powoli, a kiedy stwierdziliśmy, że nic złego nie może się jej stać, zrobiliśmy to jeszcze raz, teraz już z większą namiętnością i gwałtowniej. Kiedy skończyliśmy, zjedliśmy prawie wszystko, co było do zjedzenia i co czekało na stoliku obok, a potem leżąc pieściliśmy się, aż w końcu zaczęliśmy się znowu kochać. Potem spleceni ze sobą zdrzemnęliśmy się trochę.
    - Jak na takiego starego kozła to nie najgorzej. Nawet siedemnastolatek by się nie powstydził - szepnęła Essie z ustami na moim karku.
    Wyciągnąłem się i ziewnąłem nie ruszając się z miejsca, pocierając plecami o jej brzuch i piersi.
    - Całkiem szybko doszłaś do formy - zauważyłem.
    Zamiast odpowiedzi potarła nosem o moją szyję. Istnieje taki radar, którego ani nie widać, ani nie słychać, a który zawsze mówi mi prawdę. Leżałem tak przez chwilę, potem wysunąłem się z jej ramion i usiadłem.
    - Moja droga - zacząłem. - Co przede mną ukrywasz? Leżała wyciągnięta wzdłuż mego ramienia, z twarzą przy moich żebrach.
    - O co ci chodzi? - spytała z miną niewiniątka.
    - Daj spokój! - A kiedy nie odpowiadała, mówiłem dalej. - Czy mam wyciągnąć Wilmę z łóżka, żeby się dowiedzieć?
    Ziewnęła i usiadła. Udawała z tym ziewaniem, bo kiedy spojrzałem na jej twarz, miała oczy szeroko otwarte.
    - Wilma jest bardzo konserwatywna - wzruszyła ramionami. - Istnieją lekarstwa, które przyspieszają proces gojenia ran, kortykosteroidy i inne takie tam. Nie chciała mi ich dawać. Przy ich zastosowaniu występuje niewielkie ryzyko jakichś późniejszych komplikacji, ale dopiero dużo później, a do tamtej pory Pełny Serwis Medyczny z pewnością sobie z tym poradzi. Więc ja się uparłam, co ją trochę rozgniewało.
    - Masz na myśli białaczkę?
    - Owszem, między innymi. Ale to mało prawdopodobne. W każdym razie nie w najbliższej przyszłości.
    Podniosłem się i usiadłem nagi na krawędzi łóżka, by ją lepiej widzieć.
    - Dlaczego to zrobiłeś?
    Wsadziła kciuki pod włosy i odgarnęła je z twarzy, żeby odpowiedzieć na moje spojrzenie.
    - Bo mi się śpieszyło. Masz w końcu prawo mieć zdrową żonę. Bo niewygodnie jest robić siusiu przez cewnik, nie mówiąc o tym, że to nieestetycznie. Bo to do mnie należała decyzja i ją podjęłam.
    Odrzuciła z siebie pościel i wyciągnęła się na łóżku.
    - Przyjrzyj mi się - zachęciła. - Ani jednej blizny. A w środku, pod skórą, wszystkie narządy funkcjonują. Mogę jeść, pić, wydalać, kochać się, a nawet począć twoje dziecko, gdybyś sobie tego życzył. Nie na wiosnę czy za rok. Ale teraz.
    To wszystko była prawda. Widziałem na własne oczy. Na jej długim, jasnym ciele nie było ani śladu - no niezupełnie. Wzdłuż lewego boku widniała nieregularna jaśniejsza plama nowej skóry. Ale trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby to zauważyć. I nic nie wskazywało na to, że parę tygodni temu była zdruzgotana, pokancerowana i właściwie martwa.
    Zaczynało mi się robić zimno. Wstałem, żeby poszukać szlafroka Essie i narzuciłem też szlafrok na siebie. Na stoliku zostało jeszcze trochę ciepłej kawy.
    - Ja też poproszę - odezwała się Essie. Nalałem.
    - Czy nie powinnaś odpoczywać?
    - Zorientujesz się, kiedy jestem zmęczona - odparła rozsądnie. - Bo się po prostu przewrócę na drugi bok i zasnę. Już tyle czasu nie byliśmy razem w ten sposób. Bardzo mi dobrze.
    Wzięła ode mnie filiżankę i popijając przyglądała mi się.
    - Ale tobie nie za bardzo - zauważyła.
    - Skądże znowu! - Naprawdę było mi dobrze. Ale przez uczciwość dodałem: - Czasami się jednak zastanawiam, Essie. Dlaczego tak jest, że kiedy okazujesz mi swoją miłość, mam poczucie winy?
    Odstawiła filiżankę i położyła się.
    - Czy chcesz ze mną porozmawiać?
    - Właśnie to robię - odparłem. - Ale tak naprawdę to powinienem wezwać Sigfryda von Psycha.
    - Jest zawsze do twojej dyspozycji - zauważyła.
    - Hm. Jeśli już z nim zacznę, to Bóg raczy wiedzieć, kiedy się to wszystko skończy. Ale to nie z nim chciałbym porozmawiać. Dzieje się tyle rzeczy. I to bez mojego udziału. Czuję się zupełnie pominięty.
    - Tak, rozumiem. Czy chciałbyś coś zrobić, żeby to zmienić?
    - Owszem - powiedziałem. - Można chociażby zadziałać w sprawie Petera Hertera. Chodzi mi coś po głowie, co chciałbym omówić z Albertem Einsteinem.
    - Bardzo dobrze, czemu nie? - skinęła głową. Usiadła na krawędzi łóżka. - Podaj mi kapcie z łaski swojej. Zróbmy to od razu.
    - Po co? Jest już późno. Nie powinnaś...
    - Robin - powiedziała uprzejmie. - Ja także rozmawiałam z Sigfridem von Psychem. To niezły program, mimo że nie ja go ułożyłam. Mówi, że jesteś dobrym człowiekiem, wyrobionym społecznie, wspaniałomyślnym, co i ja mogę potwierdzić, nie mówiąc już o tym, że jesteś doskonałym kochankiem i bardzo sympatycznym kumplem. Chodźmy do gabinetu.
    Wzięła mnie za rękę i przeszliśmy do dużego pokoju, którego okna wychodziły na morze. Zasiadła przed moim ekranem na wygodnej podwójnej kanapce.
    - Tym niemniej - ciągnęła - Sigfrid mówi, że potrafisz znaleźć sobie doskonałe usprawiedliwienie, żeby czegoś nie zrobić. Więc ci pomogę. Daite gorod Polymat! - Nie mówiła tego do mnie, ale do ekranu, który natychmiast rozbłysł.
    - Wyświetl jednocześnie Alberta i Sigfrida - poleciła. - Ściągnij obu do pamięci operacyjnej w stanie interaktywnym. W porządku, Robin. Wróćmy teraz do spraw, które poruszyłeś. Przecież mnie to także interesuje. - Moja żona, ta S.Ja. Laworowna, z którą ożeniłem się wiele lat temu, najbardziej zaskakiwała mnie w najmniej oczekiwanych momentach. Siedziała wygodnie obok, trzymając mnie za rękę, kiedy ja otwarcie rozmawiałem o rzeczach, o których nawet nie powinienem chcieć myśleć. Nie chodziło tylko o to, czy wybrać się do Nieba Heechów i Fabryki Pożywienia, i jak powstrzymać Petera Hertera przed sianiem obłędu na świecie. Chodziło o to, dokąd mógłbym udać się później.
    Ale z początku nic nie wskazywało na to, że się w ogóle dokądś wybieram.
    - Albert, powiedziałeś mi, że opracowaliście ustawienie kursu do Nieba Heechów na podstawie zapisów z Gateway. Czy coś takiego można by też zrobić dla Fabryki Pożywienia?
    Obydwaj siedzieli koło siebie na ekranie PV, Albert nabijał fajkę, Sigfrid miał splecione dłonie i słuchając mnie uważnie milczał. Nie odezwałby się pierwszy, a ja nie zamierzałem się do niego zwrócić.
    - Obawiam się, że nie - odparł Albert przepraszająco.
    - Znamy tylko jedno ustawienie kursu do Fabryki Pożywienia, to ze statku Trish Bover, a coś takiego nie wystarczy, żeby mieć stuprocentową pewność. Prawdopodobieństwo, że statek tam dotrze, może wynosić jeden do sześciu. A nawet jeśli dotrze, co wtedy? Nie mógłby wrócić. W każdym razie statek Trish nie wrócił.
    - Usadowił się wygodnie i ciągnął dalej. - Istnieją na pewno różne alternatywy - spojrzał na siedzącego obok Sigfrida von Psycha. - Oczywiście można by tak pomanipulować umysłem Hertera, by zasugerować mu coś, co spowodowałoby zmianę jego planów.
    - A czy to się uda? - nadal zwracałem się do Alberta Einsteina. Wzruszył ramionami, a Sigfrid pokręcił się na krześle, tyle że nic nie powiedział.
    - Nie bądź dzieckiem, Sigfrid - skarciła go Essie.
    - Mów!
    - Gospoża Laworowna - odparł spoglądając na mnie.
    - Wydaje mi się, że mój kolega zaproponował takie rozwiązanie tylko po to, bym mógł je obalić. Przestudiowałem zapis transmisji Petera Hertera. Symbolika jest oczywista. Anielskie kobiety z drapieżnymi dziobami, czy pani wie, co to jest „haczykowaty nos"? Proszę sobie przypomnieć dzieciństwo Paytera i to wszystko, co słyszał o „oczyszczeniu" świata ze złych Żydów. Obserwujemy też przemoc, chęć wymierzenia kary. Jest bardzo chory. Przeszedł już jeden zawał i nie potrafi racjonalnie myśleć. Cofnął się nawet do okresu dzieciństwa. Gospoża, sugestie czy odwoływanie się do rozsądku niczego nie załatwią. Jedynym rozwiązaniem mogłaby być długotrwała psychoanaliza. Prawdopodobnie nie przystałby na to, a komputer pokładowy nie potrafiłby sobie z tym poradzić. A ponadto nie ma już na to czasu.
    Nie mogę pani pomóc, nie mogę dać żadnej rozsądnej rady.
    Dawno, dawno temu spędziłem kilkaset godzin, bardzo nieprzyjemnych, słuchając racjonalnego, doprowadzającego mnie do szału głosu Sigfrida, którego nie chciałbym już nigdy więcej usłyszeć, Ale, co dziwne, nie okazało się to takie najgorsze.
    Siedząca obok mnie Essie poruszyła się.
    - Polymat, przygotuj świeżą kawę - poleciła. - Chyba zostaniemy tu jeszcze chwilkę - zwróciła się do mnie.
    - Nie wiem tylko po co - zaoponowałem. - Wygląda na to, że znalazłem się w wyjątkowo trudnej sytuacji.
    - Skoro tak - powiedziała zupełnie beztrosko - nie potrzebujemy pić kawy, tylko może od razu wrócimy do łóżka. Ale jak na razie ja bawię się świetnie.
    Zresztą, czemu by nie. Wcale nie byłem bardziej śpiący od niej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A właściwie czułem się raźny i rozluźniony, a mój umysł był bystry jak nigdy.
    - Albert - spytałem - Czy odczytywanie książek Heechów posunęło się do przodu?
    - Nie za bardzo. Trafiliśmy na inne prace matematyczne, jak to, które widziałeś, ale na razie nie odczytaliśmy jeszcze języka. Słucham?
    Pstryknąłem palcami. Mglista myśl, która gdzieś tam kołatała mi się po głowie, zajaśniała wyraźnie.
    - Liczby „O"! Te liczby, o których mowa w książce, to takie same liczby, jak te, które Zmarli nazwali liczbami „O".
    - Oczywiście, Robin - skinął głową. - We wszechświecie, albo przynajmniej w tym wszechświecie istnieją podstawowe bezwymiarowe stałe. Tym niemniej pozostaje sprawa Zasady Macha, która sugeruje...
    - Błagam cię, nie teraz. Jak myślisz, skąd Zmarli się o nich dowiedzieli?
    Przerwał marszcząc brwi. Wystukał popiół z fajki i zanim odpowiedział, spojrzał na Sigfrida.
    - Przypuszczam, że Zmarli połączyli się z inteligencjami maszyn Heechów. Musiały być jakieś transmisje w obu kierunkach.
    - O to mi właśnie chodziło. Jak myślisz, co jeszcze Zmarli mogą wiedzieć?
    - Trudno powiedzieć. Zostali zmagazynowani w bardzo niedoskonałej postaci. Kontakt z nimi był, delikatnie mówiąc, utrudniony, a teraz łączność została całkowicie przerwana.
    - A gdybyśmy na powrót nawiązali łączność? Gdyby ktoś udał się na przykład do Nieba Heechów, żeby z nimi porozmawiać?
    Odchrząknął.
    - Członkom misji Herter-Hall plus chłopcu, Wanowi, nie udało się uzyskać jasnych odpowiedzi na te pytania - starał się nie mówić zbyt protekcjonalnym tonem. - Nawet naszym inteligencjom maszynowym nie za bardzo się to udało, chociaż - ciągnął uprzejmie - przede wszystkim z powodu konieczności połączenia się z komputerem pokładowym, Verą. Są bardzo kiepsko zmagazynowane, Robin. Mają różne obsesje, mówią nieracjonalnie i bardzo często nielogicznie.
    Essie stała z tyłu trzymając na tacy kawę i filiżanki - nawet nie słyszałem dzwonka z kuchni sygnalizującego, że jest już gotowa.
    - Spytaj go, Robin - poleciła.
    Nie udawałem, że nie wiem, o co jej chodzi.
    - Do diabła, Sigfrid, to robota dla ciebie. Jak możemy ich namówić, żeby z nami pogadali?
    - Miło mi znów z tobą porozmawiać, Robin - Sigfrid uśmiechnął się i rozplótł dłonie. - Chciałbym wyrazić ci swoje uznanie z powodu ogromnych postępów, jakie poczyniłeś od naszego ostatniego spotkania.
    - No, dalej!
    - Naturalnie, Robin. Jest jedna możliwość. Wydaje się, że pamięć kobiety poszukiwacza imieniem Henrietta jest stosunkowo kompletna, z wyjątkiem jej jedynej obsesji na punkcie niewierności męża. Gdybyśmy ułożyli program na podstawie tego, co wiemy o osobowości jej męża, i następnie połączyli go z Henriettą...
    - Chodzi ci o to, żeby stworzyć surogat jej męża?
    - Właśnie - skinął głową. - Nie musiałby być identyczny. Ponieważ Zmarli zostali dość kiepsko zmagazynowani, odpowiedzi, które wydawałyby się niewłaściwe, pewnie uszłyby uwadze Henrietty. Oczywiście program byłby całkiem...
    - Dość. Czy potrafiłbyś taki program ułożyć?
    - Przy pomocy twojej żony, owszem.
    - A jak go wtedy skontaktujemy z Henriettą? Spojrzał ukosem na Alberta.
    - Tutaj może nam chyba pomóc mój kolega.
    - Naturalnie Sigfrid - odezwał się Albert radośnie, drapiąc się palcem jednej stopy w drugą. - Po pierwsze, należy ułożyć program wraz z programami pomocniczymi. Po drugie, wczytać to do PMAL-2 procesora głównego z gigabitową pamięcią o szybkim dostępie i do koniecznych jednostek podrzędnych. Po trzecie, należy go wsadzić na pokład Piątki i wystrzelić w kierunku Nieba Heechów. Następnie połączyć z Henriettą i zacząć ją wypytywać. Prawdopodobieństwo powodzenia takiej akcji oceniłbym na jeden do dziewięciu.
    - Po co wysyłać tam te wszystkie urządzenia? - zmarszczyłem brwi.
    - Chodzi o „c", prędkość światła - odparł cierpliwie. - Ponieważ nie mamy radia ponadświetlnego, musimy tam przesłać maszynę.
    - Ponadświetlne radio jest w komputerze Herter-Hallów.
    - Za mało inteligentne i za wolne. Nie powiedziałem ci jeszcze najgorszego. Oprzyrządowania jest dość dużo. Zajmie prawie całą Piątkę, co znaczy, że do Nieba Heechów dotrze nie zabezpieczona i nie uzbrojona. A nie wiemy, co na nią będzie czekało w doku.
    Essie na powrót usiadła obok mnie. Wyglądała pięknie z przejętą miną. Trzymała w ręku filiżankę. Wziąłem ją od niej automatycznie i wypiłem łyk kawy.
    - Powiedziałeś, że „zajmie prawie całą Piątkę". Czy to znaczy, że zmieściłby się tam także pilot?
    - Obawiam się, że nie. Zostanie jeszcze tylko miejsce na jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów.
    - Ja ważę przecież połowę tego! - Czułem bliską obecność Essie. Dochodziliśmy do sedna. Od wielu tygodni nie zdarzyło mi się myśleć tak trzeźwo. Paraliżująca niechęć do jakiegokolwiek działania ustępowała z minuty na minutę. Zdawałem sobie sprawę z tego, co mówię i doskonale wiedziałem, co to znaczy dla Essie, ale nie chciałem przerywać.
    - To prawda - przyznał Albert. - Ale czy chcesz tam dotrzeć martwy? Potrzeba jeszcze przecież jedzenia, wody, powietrza. Standardowe racje na podróż w tę i z powrotem, ze wszystkim, co potrzeba do regeneracji, ważą ponad trzysta kilo i po prostu...
    - Daruj sobie! - przerwałem mu. - Wiesz dobrze, że nie mówimy tutaj o podróży w tę i z powrotem. Chodzi tylko o, zaraz, niech się zastanowię, o dwadzieścia dwa dni. Tyle przynajmniej trwał lot Henrietty. Potrzebuję zapasów tylko na 22 dni. A kiedy już dotrę do Nieba Heechów, nie będę nic potrzebował.
    Sigfrid miał bardzo zaciekawiony wyraz twarzy, ale milczał. Albert siedział z przejętą miną.
    - Owszem, Robin - przyznał. - Ale to duże ryzyko. Nie zostaje żaden margines bezpieczeństwa.
    Pokręciłem głową. Byłem już daleko przed nim, znacznie wyprzedziłem go na tej drodze, którą zamierzałem przejść sam.
    - Powiedziałeś, że na Księżycu jest Piątka, która może przyjąć ten kurs. Czy tam jest ten, jak to się nazywa, ten PMAL?
    - Nie, Robin, ale jest jeden w Kourou, czekający na wysyłkę na Wenus - dodał ze smutkiem.
    - Dziękuję ci - odezwałem się, choć było to prawie warknięcie, bo wyciągnięcie tej wiadomości z niego przypominało wyrywanie zęba. I wtedy dopiero oparłem się wygodnie i zacząłem się zastanawiać nad tym wszystkim, co zostało powiedziane.
    Nie tylko ja słuchałem z uwagą. Siedząca obok mnie Essie odstawiła filiżankę kawy.
    - Polymat - poleciła - Ściągnij Mortona do pamięci operacyjnej i wyświetl w stanie interaktywnym. Dalej, Robin, rób, co masz robić.
    Z ekranu dobiegł odgłos otwieranych drzwi i wszedł Morton. Podał rękę Sigfridowi i Albertowi, jednocześnie spoglądając na mnie przez ramię. W tym czasie absorbował informacje i z wyrazu twarzy mogłem się zorientować, że nie podoba mu się to, co słyszy. Nie obchodziło mnie to.
    - Morton, na wyrzutni w Gujanie jest przetwarzacz danych PMAL-2. Masz go dla mnie kupić. Odwrócił się, by mi się przyjrzeć.
    - Robin, nie zdajesz sobie sprawy jak szybko przejadasz swój kapitał - powiedział z uporem. - Już każda minuta tego programu kosztuje cię ponad tysiąc dolarów. Będę musiał sprzedać twoje akcje!
    - To sprzedaj!
    - Ale nie tylko o to chodzi. Jeśli sam planujesz polecieć razem z tym komputerem do Nieba Heechów, to proszę cię, nie rób tego! Nawet o tym nie myśl. Po pierwsze, nie pozwala na to zakaz Bovera. Po drugie, jeśli uda się do tego doprowadzić, zostaniesz oskarżony o niezastosowanie się do nakazu sądu oraz uznany winnym szkód, które...
    - Nie o to cię pytałem. A gdyby mi się udało przekonać Bovera, żeby unieważnił ten zakaz? Czy wtedy mogliby mnie powstrzymać?
    - Tak, ale... - zaczął mięknąć - chociaż mogliby... jest szansa, że tego nie zrobią. W każdym razie nie zdążą. Tym bardziej, jako twój doradca prawny powinienem stwierdzić...
    - Nie musisz nic mówić. Kup komputer. Albert i Sigfrid - zaprogramujcie go w taki sposób, jak to już omówiliśmy. A teraz zejdźcie z ekranu. Chcę porozmawiać z Harriet. Harriet? Załatw lot z Kourou na Księżyc, tym samym statkiem, co komputer, który Morton dla mnie kupuje. Zorientuj się, czy możesz odnaleźć Bovera. Chcę z nim porozmawiać.
    Kiedy skinęła głową i rozpłynęła się, odwróciłem się, by spojrzeć na Essie. Miała wilgotne oczy, ale się uśmiechała.
    - Wiesz co? Sigfrid ani razu nie nazwał mnie „Rob" czy „Bobby" - zauważyłem.
    Zarzuciła mi ramiona na szyję i mocno przytuliła.
    - Może uważa, że teraz nie należy już cię traktować jak dziecko. Mnie też nie. Czy myślisz, że ja chciałam tak szybko wyzdrowieć dlatego, byśmy jak najprędzej mogli zacząć się kochać? Nie. Zrobiłam to także dlatego, byś nie czuł się więźniem żony, której nie chciałbyś zostawić samej, bo uważasz, że to nie w porządku. I po to, bym mogła zostać sama i w tak dobrej formie, żeby sobie z tym wszystkim poradzić, kiedy już i tak wyjedziesz.
    Wylądowaliśmy w Cayenne w głębokich ciemnościach i strumieniach deszczu. Bover, na poły śpiąc w gąbczastym fotelu hali bagażowej czekał, aż załatwię formalności celne. Parokrotnie podziękowałem mu, że chciał się ze mną spotkać, ale uciął to krótko.
    - Mamy tylko dwie godziny. Załatwmy, co trzeba.
    Harriet wynajęła dla nas helikopter. Wystartowaliśmy ponad wierzchołkami palm właśnie wtedy, kiedy nad Atlantykiem wstawało słońce. Zanim dolecieliśmy do Kourou, zrobił się biały dzień. Księżycowy moduł stał wsparty o wieżyczkę. W porównaniu z gigantami, które startują z Lotniska Kennedy'ego czy Kalifornii wydawał się malutki, ale ponieważ gujańskie Centrum Kosmiczne znajduje się prawie na równiku i rakiety mają o jedną szóstą lepsze osiągi, zatem nie muszą być tak duże. Komputer był już załadowany i spakowany, więc natychmiast wsiedliśmy z Boverem na pokład. Zatrzaśnięto luki, odpalono silniki. Poczułem podchodzące do gardła obrzydliwe śniadanie, którego nie powinienem był jeść w samolocie - i oto byliśmy już w drodze.
    Podróż na Księżyc trwa trzy dni. Starałem się jak najwięcej spać, pozostały czas spędzałem na rozmowach z Boverem. Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat przez tak długi okres nie miałem dostępu do swoich urządzeń telekomunikacyjnych i bałem się, że będzie mi trudno to znieść. Ale podróż minęła w oka mgnieniu. Zbudziłem i się, kiedy ostrzeżenia o przyśpieszeniu wygasły i przyglądałem się, jak metaliczny Księżyc zbliża się do nas. A za chwilę byliśmy już na miejscu.
    Zdążyłem odwiedzić tyle odległych miejsc, że było śmieszne, iż nigdy przedtem nie byłem na Księżycu. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Wszystko było dla mnie zaskoczeniem - uczucie, że podskakuję i tańczę jak na sprężynie, wrażenie, że nie ważę więcej niż dmuchana gumowa lalka, piskliwy tenor, wydobywający się z moich ust w atmosferze zawierającej 20% helu. Na Księżycu nie oddycha się mieszaniną, jaką oddychają Heechowie. Ich kopiące maszyny jak szalone wdarły się w księżycową skałę, a ponieważ słońca jest tyle, ile dusza zapragnie, napęd nic nie kosztuje. Jedyny problem to napełnianie wrzecion powietrzem i dlatego właśnie uzupełniano je helem, który jest tańszy niż N2, i o który łatwiej.
    Wrzeciono Heechów na Księżycu znajduje się w pobliżu bazy wahadłowca, a właściwie należałoby powiedzieć, że baza wahadłowca jest tam, gdzie jest, czyli w pobliżu Fra Mauro, gdzie właśnie milion lat temu Heechowie wykopali najwięcej tuneli. Wszystko było pod powierzchnią - nawet doki pod osłoną rozpadliny. Amerykańscy astronauci - Shepard i Mitchell spędzili kiedyś cały weekend włócząc się w promieniu dwustu kilometrów i nic nie zauważyli. Teraz wrzeciono zamieszkiwało ponad tysiąc osób i korytarze podziemne oraz nowe tunele rozgałęziały się we wszystkich kierunkach, a powierzchnia Księżyca naszpikowana była antenami mikrofalowymi, kolektorami słonecznymi oraz instalacjami.
    - Hej, ty - zawołałem do pierwszego krzepkiego mężczyzny, który najwyraźniej nie miał nic do roboty. - Jak się nazywasz?
    Bez pośpiechu ruszył w moim kierunku, żując końcówkę nie zapalonego papierosa.
    - Czego? - spytał.
    - Na wahadłowcu jest ładunek. Chciałbym, żebyś przeniósł go do Piątki, która właśnie stoi w doku. Weź kilku ludzi i odpowiedni sprzęt. Trzeba to zrobić szybko.
    - Uhm. Ma pan zezwolenie? - spytał.
    - Pokażę, jak ci będę dawał forsę. Płacę tysiąc dolarów na głowę, a ty dostaniesz dodatkowo dziesięć tysięcy, jeśli to zrobicie w ciągu trzech godzin.
    - Uhm. Zobaczymy, co ta za ładunek. - Właśnie go wyładowywali. Przyjrzał się dokładnie, podrapał się, chwilę pomyślał. Wprawdzie był mrukliwy, ale z cedzonych pojedynczo słów dowiedziałem się, że się nazywa A.T. Walthers junior, i że się urodził w tunelach na Wenus. Widząc jego bransoletę mogłem się zorientować, że próbował szczęścia na Gateway, a na podstawie faktu, że wykonywał różne dorywcze prace na Księżycu wywnioskowałem, że mu się za bardzo nie powiodło. No cóż, mnie też nie, przynajmniej nie od razu. A potem szczęście się odwróciło. Trudno powiedzieć, czy na dobre, czy na złe.
    - Zrobi się, Broadhead - powiedział w końcu. - Ale trzeba się będzie pospieszyć, bo ten żartowniś, Herter, zapowiedział kolejny pokaz za jakieś półtorej godziny. Musimy się uwinąć do tej pory.
    - Tym lepiej - stwierdziłem. - Teraz powiedz mi, którędy można dojść do biura Korporacji Gateway?
    - Północny szczyt wrzeciona. Zamykają za jakieś pół godziny.
    Tym lepiej, pomyślałem jeszcze raz, ale nie powiedziałem tego na głos. Ciągnąc za sobą Bovera ruszyłem w podskokach wzdłuż tunelu do ogromnej wrzecionowatej jaskini, gdzie znajdował się lokalny sztab i wykłóciłem się, żeby mnie wpuścili do gabinetu Dyrektora Lotów.
    - Będzie potrzebny wolny obwód na Ziemię celem identyfikacji - zwróciłem się do pani dyrektor. - Nazywam się Robin Broadead, a oto odcisk mojego kciuka. To jest Hanson Bover; pan pozwoli, Bover. - Odcisnął kciuk na płytce obok mojego. - Teraz proszę wygłosić oświadczenie - zachęciłem go.
    - Ja, Allen Bover - wyrecytował z pamięci - niniejszym wycofuję swój zakaz wobec Robina Broadheada, Korporacji Gateway i pozostałych.
    - Dziękuję - powiedziałem. - Teraz, pani dyrektor, podczas gdy pani będzie to sprawdzać, proszę, tutaj jest podpisana kopia do akt zawierająca to, co pan Bover przed chwilą wygłosił, plus plan misji. W myśl kontraktu, który może pani odszukać za pomocą odpowiednich maszyn, mam prawo wykorzystać urządzenia Korporacji Gateway w związku z misją Herter-Hallów. Właśnie zamierzam z tego prawa skorzystać i dlatego potrzebuję Piątki, która stoi u was w dokach. Z planu misji jasno wynika, że zamierzam udać się do Nieba Heechów, a stamtąd do Fabryki Pożywienia, gdzie postaram się położyć kres tym wygłupom Petera Hertera, a także uwolnić wyprawę Herter-Hallów, a następnie dostarczyć na Gateway cenne informacje celem dalszego opracowania i wykorzystania. Pragnąłbym wyruszyć w ciągu godziny - zakończyłem ostro.
    Przez chwilę wyglądało na to, że się uda. Dyrektorka Lotów przyjrzała się odciskom kciuka na płytkach rejestrujących, podniosła w górę szpulę z planem misji, przez moment ważyła ją w dłoni, potem, nic nie mówiąc, wybałuszyła na mnie oczy. Słyszałem syk ulatniającego się gazu, który wykorzystywano w silnikach cieplnych, i który przechodząc cykl Carnota pod soczewkami Fresnela docierał do ocienionych reflektorów w kształcie karczocha, znajdujących się nad naszymi głowami. Żaden inny dźwięk do mnie nie dochodził. Po chwili westchnęła.
    - Czy słyszał pan wszystko, senatorze Praggler?
    - A niech to diabli, Milly! - z tyłu za jej biurkiem rozległ się ryk Pragglera. - Słyszałem! Powiedz Broadheadowi, że nic z tego. Nie dostanie tego statku.
    To właśnie przez tę trwającą trzy dni podróż moje plany spaliły na panewce. Dane paszportowe zostały automatycznie przekazane drogą radiową i urzędnicy wiedzieli, że lecę, jeszcze zanim wahadłowiec wyruszył z Gujany. To zupełny przypadek, że natknąłem się tam na Pragglera. Nawet gdyby go tam nie było i tak mieli dosyć czasu, żeby otrzymać rozkazy z Brasilii. Przez chwilę myślałem, że skoro mam do czynienia z Pragglerem, uda mi się go może namówić. Pół godziny na niego wrzeszczałem, a przez następne pół błagałem. Bezskutecznie.
    - Planowi misji nic nie można zarzucić - przyznał.
    - Ale są zastrzeżenia co do twojej osoby. Nie masz prawa korzystać z urządzeń Gateway, ponieważ Korporacja wczoraj, kiedy byłeś na orbicie, zajęła twój majątek prawem pierwokupu. Nawet gdyby tego nie zrobili, i tak bym ci nie pozwolił lecieć. Jesteś w to za bardzo zaangażowany. Nie mówiąc już o tym, że za stary na takie zabawy.
    - Mam duże doświadczenie jako pilot, jeszcze z Gateway.
    - Dla mnie jesteś jak wrzód na dupie, Robin. Poza tym masz trochę bzika. Czy myślisz, że jeden człowiek da sobie radę w Niebie Heechów? Nie. Wykorzystamy twój plan. A nawet zapłacimy ci, jeśli się wszystko uda. Ale zrobimy to we właściwy sposób. Gateway będzie głównym organizatorem. Polecą co najmniej trzy statki, dwa z nich pełne młodych, zdrowych, uzbrojonych po zęby zabijaków.
    - Panie senatorze - błagałem - proszę pozwolić mi polecieć. Wysłanie tego komputera na Gateway potrwa całe miesiące, nawet lata.
    - Chyba, że wyślemy go tam natychmiast w tej Piątce - powiedział. W sześć dni będzie na miejscu. Potem może znowu wylecieć, tym razem w konwoju. Ale bez ciebie. Tym niemniej - dodał trzeźwo - z pewnością zapłacimy ci za komputer i za program. Daj sobie z tym spokój. Niech ktoś inny ponosi ryzyko. Mówię teraz jako twój przyjaciel.
    No cóż, był moim przyjacielem, o czym obydwaj wiedzieliśmy, choć może nie tak bliskim po tym, jak mu powiedziałem, gdzie może sobie wsadzić swoją przyjaźń. W końcu Bover wyciągnął mnie stamtąd. Po raz ostatni widziałem senatora, jak siedzi na krawędzi biurka i spogląda za mną, z twarzą jeszcze czerwoną z wściekłości i z oczyma, w których prawie błyszczały łzy.
    - Co za pech - powiedział Bover ze współczuciem. Zaczerpnąłem powietrza, żeby mu powiedzieć coś do słuchu, lecz powstrzymałem się w samą porę. Nie miało to większego sensu.
    - Kupię panu bilet powrotny do Kourou - zaproponowałem.
    Uśmiechnął się pokazując doskonale wycyzelowane zęby - musiał już trochę wydać forsy, którą mu dałem.
    - Dzięki panu stałem się bogaty. Stać mnie, żeby sobie kupić bilet. Poza tym, nigdy jeszcze nie byłem na Księżycu i pewnie nieprędko wrócę, więc chyba jeszcze trochę tu zabawię.
    - Jak pan chce.
    - A pan, panie Broadhead, co zamierza?
    - Nie mam żadnych planów. - I rzeczywiście, nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Skończyło się moje zaprogramowanie. Trudno chyba komukolwiek zrozumieć takie poczucie pustki. Nastawiłem się na kolejną tajemniczą wyprawę statkiem Heechów - choć może już nie tak tajemniczą, jak wtedy, kiedy byłem poszukiwaczem z Gateway. Ale nadal dość przerażającą. Odważyłem się przeprowadzić z Essie coś, na co od lat nie mogłem się zdobyć. I wszystko na nic.
    Pełen zadumy spojrzałem w głąb długiego, pustego tunelu prowadzącego do doku.
    - Może jakoś się przedrę - powiedziałem.
    - Panie Broadhead, to jest...
    - Niech się pan nie martwi. Nie pójdę teraz, chociażby z tego względu, że cała broń została załadowana na tę Piątkę. Wątpię, czy pozwoliliby mi się do niej dostać.
    Zajrzał mi w oczy.
    - No cóż - w jego głosie brzmiało powątpiewanie. - Może i pan zechce spędzić tu parę dni.
    I w tym momencie zmienił się wyraz jego twarzy.
    Trudno było to zauważyć, ale czułem to, co on czuł i to właśnie skupiło całą moją uwagę. Stary Peter znowu zamknął się w leżance. Było gorzej niż zwykle. Tym razem ja i wszystkie żywe istoty nie odbieraliśmy tylko snów i fantazji - przeżywaliśmy cierpienie, rozpacz, szaleństwo. Odczuwaliśmy okropny ucisk w skroniach, rozdzierający ból, który promieniował od ramion i klatki piersiowej. Zaschło mi w gardle, a potem, gdy wymiotowałem, zrobiło mi się cierpko od kwaśnych wymiocin.
    Nigdy dotychczas nie dotarła do nas z Fabryki Pożywienia podobna emisja.
    Ale też przecież nikt nigdy dotąd nie zmarł w leżance. Emisja nie ustała po minucie, ani po dziesięciu. Płuca rozdzierały mi ciężkie, łapczywe oddechy. Z Boverem i wszystkimi, którzy znaleźli się w zasięgu transmisji Hertera, działo się to samo. Ból nie ustępował i kiedy wydawało się, że osiągnie już kulminację, następowała nowa eksplozja. I przez cały czas odczuwaliśmy przerażenie, wściekłość, rozpacz człowieka, który umiera i który nie może się z tym pogodzić.
    Ale ja wiedziałem, jakie to może mieć dla mnie znaczenie.
    Wiedziałem też co mogę zrobić, albo przynajmniej co moje ciało może zrobić, o ile mojemu umysłowi uda się to przeprowadzić. Zmusiłem się, żeby postąpić krok do przodu, potem następny. Zmusiłem się do truchtu wzdłuż tego szerokiego, ponurego korytarza, podczas gdy za moimi plecami Bover zwijał się na ziemi, a przede mną absolutnie bezradni strażnicy ledwo trzymali się na nogach. Minąłem ich i wątpię, czy mnie w ogóle zauważyli. Wtłoczyłem się do wąskiego włazu lądownika cały posiniaczony i roztrzęsiony, i zmusiłem się, by go za sobą szczelnie zamknąć.
    I oto znowu znalazłem się w beznadziejnie znajomym malutkim wnętrzu, obłożony najprzeróżniejszymi przedmiotami z plastiku. Walthers zrobił, co do niego należało. Co prawda nie miałem jak mu zapłacić, ale gdyby wsadził rękę w luk, kiedy go zamykałem, dałbym mu pewnie z milion.
    W którymś momencie stary Peter Herter zmarł. Jego śmierć nie położyła jednak kresu tym okropnościom, tylko trochę je złagodziła. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co to znaczy znaleźć się w umyśle człowieka, który umiera i który czuje, jak jego serce przestaje bić, jak puszczają kiszki, a świadomość śmierci przeszywa umysł.
    Trwa to znacznie dłużej niż mogłem przypuszczać. Trwało przez cały czas, kiedy odczepiałem lądownik i za pomocą niewielkich wodorowych silników odrzutowych ruszyłem do miejsca, w którym włączyłby się napęd Heechów. Blokowałem i unosiłem kółka ustawiające kurs, aż wyświetlił się ten znany mi dobrze wzór, którego nauczył mnie Albert.
    I wtedy nacisnąłem przycisk startu i wyruszyłem. Statek wszedł w nierównomierne, przyprawiające o mdłości przyspieszenie. Rozrzucone gwiazdy, które widziałem, z trudem wyciągając szyję obok zestawu magazynowania pamięci, zaczęły się zlewać w jedno. Nikt już teraz nie mógł mnie powstrzymać. Nawet ja sam.
    Na podstawie wszystkich danych, jakie Albertowi udało się zgromadzić, podróż miała trwać dokładnie dwadzieścia dwa dni. To niezbyt długo, ale nie w sytuacji, kiedy człowiek tkwi ściśnięty w statku załadowanym aż do granic możliwości. Było tylko tyle miejsca, co dla mnie. Mogłem się rozprostować, mogłem wstać. Mogłem się nawet położyć, jeśli przypadkowy ruch statku pozwolił mi ustalić, gdzie jest góra, a gdzie dół. I o ile nie przeszkadzało mi to, że leżę wciśnięty między kawałki metalu. Tyle że przez te dwadzieścia dwa dni nie mogłem przesunąć się nawet na pół metra, żeby coś zjeść, przespać się, wykąpać czy wypróżnić. Nie było się gdzie ruszyć.
    Miałem dużo czasu, żeby rozpamiętywać, jak przerażające są loty w statkach Heechów, i żeby to dobrze odczuć na własnej skórze.
    Miałem też dużo czasu na naukę. Albert bardzo starannie nagrał dla mnie różne informacje, o które nie przyszło mi do głowy poprosić. I wszystko umieścił na taśmach, które mogłem sobie odtwarzać. Nie były ani interesujące, ani zbyt dobrej jakości. PMAL-2 to przede wszystkim pamięć. Może dużo myśleć, ale niewiele wyświetlać. Nie ma trójwymiarowego ekranu, tylko stereofoniczny płaski system okularowy, z którego z trudem, ale korzystałem, albo ekran wielkości dłoni, kiedy już miałem dosyć okularów.
    Z początku wcale się tym nie zajmowałem. Po prostu leżałem sobie, śpiąc ile się da. Częściowo dochodziłem do siebie po przeżyciach wywołanych śmiercią Petera, która była tak samo przerażająca, jakbym to ja sam umierał. Jednocześnie przeprowadzałem doświadczenia wewnętrzne - pozwalałem sobie na odczuwanie strachu (właśnie wtedy, kiedy miałem po temu wszelkie powody), zachęcając sam siebie do przeżywania winy. Uwielbiam pewną formę poczucia winy: z lubością kontempluję nie spełnione zobowiązania i nie zrealizowane obietnice. Miałem o czym myśleć, począwszy od Petera, który by na pewno jeszcze żył, gdybym nie zgodził się na jego udział w misji, a kończąc - a właściwie nie kończąc na Klarze w jej zastygłej czarnej dziurze. Nie kończąc dlatego, że zawsze mogły mi przyjść do głowy inne sprawy. Ta rozrywka dość szybko mi spowszedniała. Zorientowałem się, ku swojemu zdziwieniu, że wina nie jest uczuciem przytłaczającym, kiedy już człowiek pozwala sobie na to, by ją odczuwać. Myśli te zajęły mi pierwszy dzień.
    Potem wziąłem się za taśmy. Puściłem sobie namiastkę Alberta, sztywną, na poły ożywioną karykaturę uwielbianego przeze mnie programu i pozwoliłem mu wygłaszać wykłady na temat Zasady Macha, liczb „O" i innych przedziwnych astrofizycznych spekulacji, które by mi nigdy nie przyszły do głowy. Właściwie to go nawet nie słuchałem, pozwoliłem, żeby sobie gadał, i tak minął drugi dzień.
    Potem z tego samego źródła wtłoczyłem sobie do głowy wszystkie zmagazynowane informacje na temat Zmarłych. W większości nie było to dla mnie nic nowego. Tym niemniej wysłuchałem tego jeszcze raz. Nie miałem nic lepszego do roboty. I tak minął trzeci dzień.
    Następnie były różne wykłady na temat Nieba Heechów i pochodzenia Starców oraz ewentualnych sposobów postępowania z Henriettą, a także niebezpieczeństw, których można się było spodziewać po Najstarszym, i na tym przeszedł mi dzień trzeci, czwarty i piąty.
    Zacząłem się zastanawiać, czym wypełnić te dwadzieścia dwa dni, więc przesłuchałem taśmy od nowa i tak minął szósty, ósmy i dziesiąty dzień, a jedenastego...
    Jedenastego dnia całkowicie odłączyłem komputer, uśmiechając się do siebie na myśl o tym, co mnie czeka.
    Znajdowałem się w połowie drogi. Wisiałem w pasach zabezpieczających i czekałem na jedyny moment radości, jaki miał mnie spotkać w czasie tej cholernej, niewygodnej podróży - czekałem na błyszczący wybuch złotych iskierek w krystalicznej spirali, który oznaczałby moment obrotu. Nie wiedziałem, kiedy się to dokładnie zdarzy. Pewnie nie w ciągu pierwszej godziny dnia, i rzeczywiście tak się nie stało. I pewnie nie w ciągu drugiej czy trzeciej - wtedy też nie. Nie nastąpiło ani wtedy, ani w czwartej, ani w piątej, ani w ciągu następnych godzin. Nie wydarzało się przez cały jedenasty dzień.
    Ani w ciągu dwunastego.
    Czy trzynastego.
    Czternastego też nie. I kiedy w końcu zacząłem grzebać w danych, żeby sprawdzić obliczenia, których nie chciałem robić w głowie, komputer obwieścił mi to, czego nie pragnąłem usłyszeć.
    Nawet gdyby obrót nastąpił w tej chwili - za minutę - i tak nie starczy już wody, jedzenia, ani powietrza.
    Człowiek może zacząć oszczędzać. Ja też zacząłem oszczędzać. Zwilżałem wargi, żeby nie pić, spałem tak długo, jak tylko mogłem, oddychałem jak najwolniej. A obrót w końcu nastąpił - dziewiętnastego dnia. Osiem dni za późno.
    Kiedy wprowadziłem te liczby do komputera, beznamiętny wynik był jednoznaczny.
    Obrót nastąpił za późno. Statek może i dotrze do Nieba Heechów za dziewiętnaście dni, ale bez żywego pilota na pokładzie. Do tego momentu od co najmniej sześciu dni będę martwy.



Strona główna     Indeks